wino

Mas Llossanes wine shop picture.

Winiarskie wyżyny w Roussillon – wino na wysokościach

Po krótkim przystanku w Alzacji ruszyliśmy w kierunku Pirenejów, aby pochodzić i powspinać się w górach. Po drodze stanęliśmy w okolicach Avignon, ale w niedzielę większość winnic z region Doliny Rodanu była niestety zamknięta i nie udało nam się zrobić zapasów na resztę podróży! Gorączkowo wertowałem wziętą obowiązkowo kopię Światowego Atlasu Wina, ale wyglądało na to, że w regionie Langwedocji-Roussillon możemy jedynie liczyć na wina białe lub najwyżej różowe. Straciłem już nadzieję na zakup jakiegoś mocniejszego i bardziej wyrazistego czerwonego wina. Nagle 5 km przed naszą destynacją, czyli Prades na francusko-hiszpańskim pograniczu, już dość wysoko w górach, mijamy znak „Cave du Mas Llossanes”. Winnica ta nie występowała w żadnej z moich książek, ale szybka wizyta na Vivino była zachęcająca. Postanowiliśmy więc wstąpić na chwilę i zobaczyć czego możemy się dowiedzieć o winach w tym zakątku Francji. Koniec końców spędziliśmy tam ponad godzinę, rozmawiając z niesamowicie uprzejmą  właścicielką winnicy, Solenn, która dała nam spróbować większość win, które produkuje wraz z mężem Dominique.

Solenn i Dominique spędzili razem wiele lat pracując dla dużego producenta w Toskanii. Dominique pracował przy uprawie i produkcji wina, podczas gdy Solenn pracowała jako sommelier. Widać było jej umiejętności sommelierskie po tym jak traktowała swoich klientów. Zaskakująco dobrze mówiła po angielsku, była spokojna i wyważona. Jako że byliśmy jedynymi gośćmi w sklepie to zaczęła rozmawiać z nami praktycznie od razu. Wybadała jak bardzo jesteśmy zainteresowani i zapronoponwala spróbowanie jednego czy dwóch win. Jednak gdy zauważyła nasz entuzjazm, zaczęła wyciągać kolejne butelki, kończąc na winie “spod lady”, którego zostały już tylko pojedyncze butelki, gdyż większość sprzedała się na lokalnej imprezie dwa dni wcześniej. Na koniec nie obeszło się bez dorzucenia jednej butelki gratis („Nie lubię zostawiać pustego miejsca w kartonie”, powiedziała) i zapisania mnie do newslettera. Wszystko zrobione bardzo zręcznie i z klasą.

Same wina były bardzo dobre. I co ciekawe, głównie czerwone. Oczywiście musieliśmy zapytać jak to możliwe. Moje gorączkowe studiowanie klasycznych tekstów świata wina wskazywało na to, że nie powinniśmy spotkać się z taką sytuacją w tej części świata. Wszystko zostało jednak wyjaśnione wysokością! Winnica położona jest na wysokości 600-700 metrów nad poziomem morza, co czyni ją jedną z najwyżej położonych winnic we Francji. Oznacza to, że pomimo śródziemnomorskiego klimatu panującego nad wybrzeżem, wpływ Pirenejów i wysokości zmniejsza temperatury, na które wystawione są winogrona i bardziej sprzyja uprawie winogron wykorzystywanych do tworzenia win czerwonych.

Mas Llossanes położona głęboko w Pirenejach, to jeszcze młody biznes, prowadzony dopiero od 8 lat. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę poprzednie doświadczenia właścicieli i jakość ich wina, to widzę przed nimi jeszcze długą i ekscytującą przyszłość. Właściciele zwracają też bardzo dużą uwagę na to, by produkować swoje wino w zgodzie z lokalnym klimatem unikając chemicznych interwencji. Wina są certyfikowane ekologicznie, a uprawa prowadzona jest według zasad biodynamicznych. Dodatek siarczanów jest zminimalizowany, a do fermentacji wykorzystywane są tylko naturalnie występujące drożdże. Główną rolę odgrywa odmiana Carignan, ale uprawiane są również Grenache, Syrah, Chenanson, Cinsault i Chasan. Teraz przejdźmy do tego co zrobiło na mnie takie wrażenie!

Zaczęliśmy od Rose zrobionego w 100% z Carignan. Jak tłumaczy nam Solenn, Rose z Mas Llossanes zostało stworzone, aby walczyć ze stereotypem rose z Roussillon. Wino pachnie świeżo i przyjemnie, lecz nie przywołuje skojarzeń w stylu truskawek nad basenem. To rose jest zrobione bardziej w stylu aperitifu, gdyż zdecydowanie pobudza do pracy nasze ślinianki. Jest mocno wytrawne i dość kwasowe. Wyczuwam smaki czerwonej pomarańczy, róży i cytrusów. Bardzo dobrze sparowałoby się z jedzeniem.

Potem było Court Métrage z 2021 zrobione w większości z Carignan. To wino ma być lekkie, owocowe i przyjemne. W produkcji wykorzystywane są tylko stalowe tanki. Dodatkowego charakteru dodaje nagi korek, bez typowej osłonki. W zapachu czuję głównie truskawkę i czarną porzeczkę. W smaku, mimo wyczuwalnej kwasowości, dominują smaki czerwonych owoców takich jak poziomki, truskawki czy czerwona porzeczka.

Następnie próbowaliśmy Au Dolmen z 2018. Jest to kupaż Carignan, Syrah i Grenache. Wino robione jest tylko w stalowych zbiornikach, ale dzięki domieszkom Syrah i Grenache ma dużo bardziej złożony charakter. Solenn poleca to wino do jedzenia, aby zbalansować jego moc. Tymczasem ja już wiem, że raczej będę się nim delektował po prostu patrząc na góry. Au Dolmen ma już wyczuwalne taniny, ale są one dość delikatne. W smaku przebija się czarna porzeczka oraz trochę przypraw i pieprzu. Nasza gospodyni opowiada o genezie nazwy, która pochodzi od lokalnego “Stonehenge”, czyli prehistorycznej, kamiennej  konstrukcji.

Dotrera, również z 2018 roku, to głębsza ekspresja tych samych szczepów co Au Dolmen. Różnica wynika z tego, że winogrona pochodzą ze starszych krzewów, a wino starzone jest w używanych dębowych beczkach. Wino jest złożone, z mocnymi taninami. Ogólnie jest dużo potężniejsze. Dominują smaki suszonej śliwki, borówek i jeżyn. Ciekawe są też nuty mentolu i orientalnych przypraw. Poradzi sobie na pewno bardzo dobrze z mocnymi smakami, a szczególnie z czerwonym mięsem. Chociaż jak w przypadku Au Dolmen, mi sprawiało przyjemność samo w sobie, przy tak sprzyjających warunkach przyrodniczych. Wino jest dość młode jak na metodę produkcji i użyte szczepy, więc bardzo jestem ciekaw co pokaże za 5 czy 10 lat.

Na koniec smakujemy Pur Syrah – to jest właśnie ta butelka ,,spod lady”. Jak nazwa wskazuje, to 100% Syrah z 2020 roku. Wino leżakuje w dębowych beczkach. Jest ono zdecydowanie za młode do picia, taniny są szorstkie i niedojrzałe. Już teraz można poczuć, że będzie to bardzo dobra ekspresja szczepu i coś zupełnie innego od kupaży, których próbowaliśmy uprzednio. Niestety, ta butelka kosztuje 45 €, czyli prawie dwa razy więcej niż Dotrera. Tym razem wybieram jednak więcej natychmiastowej przyjemności zamiast długoletniego oczekiwania. Być może następnym razem!

Moją kompletnie niezaplanowaną wizytę w Mas Llossanes mogę zdecydowanie zaliczyć do bardzo udanych. Samochód też jakoś tak przysiadł po tym jak wsadziłem wszystkie zakupy do bagażnika. Kupiłem wina nie tylko na resztę wakacji, ale też do domu i na prezenty dla tych znajomych, którzy doceniają to co piją! W sumie żałuję, że nie zrobiłem jeszcze większego zapasu…Ostatnio, po kilku miesiącach od wizyty, wszedłem na stronę winiarni i wygląda na to, że otworzyli również sklep internetowy. Jeżeli koszty wysyłki nie będą zbyt powalające to mam nadzieję szybko naprawić ten błąd.

Winiarskie wyżyny w Roussillon – wino na wysokościach Read More »

Sad w świętokrzyskim.

Winnica Płochockich – świętokrzyska perełka

Tradycja i zwyczaje związane z piciem wina nieustannie ewoluują. Są miejsca takie jak Włochy czy Francja, gdzie tradycja zarówno winiarstwa jak i picia wina jest silnie ugruntowana. Mamy również miejsca takie jak Polska, gdzie w historycznych tekstach może i pojawiają się wzmianki o „węgrzynie” i „burgundzie”, niemniej jednak dziś tradycja winiarska dopiero się rodzi (lub odradza). Naturalnie, kultura picia wina w Polsce rozwija się teraz zdecydowanie szybciej niż chociażby 20 lat temu. Dotychczasowa bariera, którą napotykali polscy miłośnicy wina, czyli brak dobrego produktu na półce, na szczęście już nie jest problemem. Jednakże tradycja uprawiania winorośli i winiarstwa (ograniczonego do winogron!) zmaga się z dodatkowymi wyzwaniami – klimatycznymi, technicznymi, finansowymi czy prawnymi (takimi jak na przykład ważna ustawa z 2008 roku, która umożliwiła producentom sprzedaż wina pochodzącego z własnej uprawy). Sprawia to, że wielu polskich producentów wina oscyluje jeszcze na dość przeciętnym poziomie. Na nasze szczęście znajdą się też przykłady robiące bardzo duże wrażenie! Dlatego dziś ruszamy do ukrytej pośród falujących, świętokrzyskich wzgórz, Winnicy Płochockich.

Winnica Płochockich to przedsięwzięcie prowadzone przez małżeństwo Barbarę i Marcina Płochockich. Trzecia zarejestrowana w Polsce winnica, została założona w 2006 roku. Znajduje się w malowniczo położonej wsi Daromin w okolicach Sandomierza. Zachęcam do zapoznania się z bardzo ciekawą i nieoczywistą historią winiarskiej pasji Państwa Barbary i Marcina. Samochodem z Warszawy i Krakowa dotrzemy do Daromina w niecałe trzy godziny. Do winiarni można wpaść żeby kupić wino, na wycieczkę z degustacją lub nawet aby zostać na noc, śpiąc wprost nad leżakującym i fermentującym winem! Co więcej, dzięki uprzejmości gospodarzy goście mogą się również wybrać na spacer wśród rzędów rosnących nieopodal krzaków winorośli. Uwaga! Silne doznania estetyczne gwarantowane. My wybraliśmy się tam w okolicy majówki co oznaczało, że winogrona tak naprawdę dopiero budziły się do życia, a koloru w pejzażu dostarczały kwitnące w pobliżu sady owocowe.

A teraz przejdźmy do wina. Winnica Płochockich mimo swojego dość niedużego rozmiaru (7 hektarów) ma bardzo szeroką gamę win, zarówno białych jak i czerwonych. Uprawianych jest 20 różnych szczepów winogron. W tym znane odmiany międzynarodowe, takie jak Pinot Noir czy Riesling, ale też bardziej niszowe szczepy jak Hibernal Solaris czy Johanniter. Mimo iż białe wina zdecydowanie wiodą prym, to tak naprawdę każda butelka dostarcza przyjemnych doznań. Niestety, nie można tego powiedzieć o wszystkich winach jakie próbowaliśmy w kilku okolicznych winnicach. Może kiedyś o tym napiszę, ale na razie chyba jednak warto skupić się na jednym bardzo dobrym przykładzie, żeby za wcześnie nie zrazić enoturystów poszukujących lokalnych doznań. Dzięki gościnności Pani Barbary mieliśmy okazję spróbować ciekawą selekcję win. Poniżej omawiam te, które zrobiły na nas największe wrażenie.

Ma Fo i Rodo to dwa czerwone wina. Ma Fo zrobione jest ze szczepów Frontenac i Marechal Foch. Rodo to kupaż Rondo, Marechal Foch, Regent i Cabernet Cortis. Przyznam szczerze, że pierwszy raz w życiu usłyszałem o tych odmianach winogron. Jednak efekt końcowy to bardzo zadowalające wina. Zdecydowanie czuć, że winogrona rosną w chłodnym klimacie, ale posiadają zadziwiająco złożony charakter. Ma Fo jest mocniej zbudowane i charakteryzuje się smakami ciemnych owoców, śliwek i borówek, oraz nutami wanilii. Rodo jest lżejsze i świeższe, z wyraźnymi smakami wiśni i czerwonej porzeczki.

Udało nam się też spróbować ostatnie sztuki Pinot Noir z 2020 roku. To jednoszczepowe wino, a jego produkcja wyniosła zaledwie ok. 600 butelek. Problem z dostępnością tego rocznika pokazuje, że wino przypadło do gustu niejednemu smakoszowi, który natknął się na owoce pracy państwa Płochockich. To Pinot jest dość typowym Pinot Noir, co w tym kontekście jest znacznym komplementem! Często próby z tym szczepem w nieoczywistych miejscach kończą się źle. Wina są jednowymiarowe i płaskie. Tutaj mamy lekkość, ale też smaki czerwonych owoców, żurawiny i dojrzałej wiśni, wraz z nutą pieprznej pikantności i przyjemnych tanin. Ciekawe jak wino zmieni się po dodatkowych dwóch czy trzech latach w butelce.

Ucieszyłem się z tak porządnych, zdecydowanie wyróżniających się na polskim rynku, czerwonych win. Jednak najlepsze co piliśmy od Płochockich to wina białe: Hibia i Inspira Volcano. Są to pozycje, które spokojnie mogą konkurować z zagranicznymi winami, nie tylko ze względu na swoje nietypowe pochodzenie, ale przede wszystkim złożoność i głębię smaku. Tak jak w przypadku Ma Fo i Rodo, te dwa białe wina to kupaże.Tym razem trzech i pięciu różnych szczepów.

Hibia to szczepy Hibernal, Solaris, Traminer, Cserszegi Fűszeres i Muscaris. Rezultat to wino o jasnożółtej barwie i bardzo wyraźnych owocowych nutach w zapachu jak i smaku. Wita nas feerią smaków, lecz żaden z nich nie przytłacza, pozwalając delektować się zmieniającym się charakterem. Wyczuwamy tropikalne owoce, takie jak melon czy ananas, razem ze świeżymi smakami jaśminu i róży. Wszystko zbalansowane jest dobrze wyważoną kwasowością. To wino na lato, do picia ze znajomymi, po prostu do delektowania się pięknymi rzeczami w życiu!

Inspira Volcano pokazała zupełnie inny charakter. Stworzona z kupażu Johanniter, Seyval Blanc i Hibernal, jest to poważna butelka. Sprawia sporo przyjemności od razu po wypuszczeniu, lecz dodatkowo posiada też znaczący potencjał do starzenia. Wraz z wiekiem wino dalej się rozwija, a jego smaki ewoluują. Słyszałem, że jeden z pierwszych roczników nawet po ponad 10 latach był tak dobry, że zachwycił akurat będąca w Polsce Jancis Robinson (światowy autorytet w świecie wina). W przeciwieństwie do Hibii, to wino leżakuje 12 miesięcy w dębowych beczkach. Dominują nuty owoców cytrusowych, ale także bardziej balsamiczne, nadające uczucie pełnego i głębokiego smaku. Wino cieszy swoją elegancją i wielowarstwowością.

Ciekawostką jest też to, że w przeciwieństwie do innych winnic w regionie, gdzie znajdziemy dużo win półsłodkich czy półwytrawnych, u Płochockich jednak dominują wina wytrawne. Wyjątkiem od tej reguły jest typowe wino deserowe, Raisins. Podczas produkcji sok wyciskany jest z uprzednio podsuszonych winogron (stąd nazwa), jak robi się to w niektórych regionach Hiszpanii czy Włoch. Pomaga to uzyskać wysokie stężenie cukru i koncentrację smaku. Mimo dużej słodkości, Raisins nadal jest orzeźwiające dzięki odpowiedniej kwasowości. W zapachu i smaku dominują dojrzałe owoce tropikalne, takie jak mango, wyczuwamy też tytułowe rodzynki.

Zastanawiam się, czy to właśnie nie jest najlepszy moment na kupienie kilku butelek zapasu, na przykład Inspiry Volcano czy Pinot Noir? Lub może świeżo wypuszczonego Rieslinga, który przecież powinien dobrze się odnaleźć w chłodnym klimacie południowej Polski. Kto wie, jak daleko ta winiarnia zajdzie za 5, 10 czy 20 lat? Biorąc pod uwagę obecny poziom to wydaje mi się, że daleko. Trudno wyczuć moment bezpośrednio poprzedzający duży rozgłos i popularność. Czy właśnie w tym punkcie znajduje się Winnica Płochocki dzisiaj? Nie wiadomo, ale w ,,najgorszym’’ wypadku zostanę z kilkoma butelkami bardzo dobrego wina do wypicia. A to naprawdę żaden problem!

Winnica Płochockich – świętokrzyska perełka Read More »

Cafe in Alsace.

Niuanse terroir – jak to wygląda w Alzacji

Alzacja przywitała mnie tak, jak zapowiadały wszystkie książki i przewodniki. Na horyzoncie zobaczyłem spiętrzone chmury zatrzymane przez pasmo górskie Wogezów. Ten widoki zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Alzacja to podobno najsuchszy region we Francji. Pomimo swojego dość północnego położenia, ten obszar cieszy się największą ilością dni słonecznych w roku, dzięki otaczającym go masywom górskim. Stwarza to idealne warunki do uprawy winogron i lokalni vignerons (franc. winiarze) wykorzystują to „na maksa”.

Niemiecko-francuską granicę przekroczyliśmy już pod wieczór, więc winiarskie przygody w Alzacji zostawiliśmy sobie na kolejny dzień. Nauczeni doświadczeniami z Toskanii, na degustację nie wybieraliśmy się przed lunchem. Jak tylko opuściliśmy naszą bazę w Colmar, okazało się, że wszystkie inne obietnice z książek i przewodników również były prawdziwe! Każde wzgórze porośnięte jest tam winoroślami, a ich znaczna część to tereny klasyfikowane jako Grand Cru. Pomiędzy pagórkami przycupnęły malutkie, bardzo malownicze średniowieczne wioski i miasteczka. Większość z nich mogłaby służyć za plan zdjęciowy do disneyowskiej Pięknej i Bestii bez dodatkowej charakteryzacji – są tak bajkowe.  W jesiennych, brązowo-żółto-zielonych kolorach był to pejzaż zapierający dech w piersiach.

Dotychczas myślałem, że Toskania jest szczególnie bogata w winnice, lecz ich zagęszczenie w sercu Alzacji to zupełnie inny poziom. Przy Route des Vins d’Alsace (Alzackim szlaku wina) winnice można spotkać dosłownie co sto metrów. W miasteczkach sytuacja wygląda bardzo podobnie. Na przykład w Riquewihr, przy większości uliczek otwarte drzwi winnic witają nas w co drugim budynku. Praktycznie każda z nich oferuje degustację. Co ciekawe, nie spotkaliśmy się z żadną winiarnią, która nie oferowałaby darmowej degustacji. Jak policzymy, że średnio każda winiarnia produkuje około 20 różnych rodzajów wina to szybko uświadamiamy sobie jak olbrzymi jest potencjał degustacyjny tego regionu! Pewnie mógłbym spędzić tu cały rok i skosztować jedynie wierzchołek alzackiej góry lodowej (w tym przypadku, może raczej winnej).

Dlaczego znajdziemy aż tyle win u każdego producenta? Wynika to z filozofii, która w Alzacji przybiera ekstremalną postać. Głównym celem winiarza jest precyzyjna ekspresja połączenia danego szczepu i kawałka gleby, na którym wyrosły winogrona. Zdarza się więc, że jeden producent będzie miał kilka rodzajów samego Rieslinga, każdy z nich z innego kawałka winnicy. Miejscowi vignerons twierdzą, że w Alzacji jest ponad 800 różnych terroirs, czyli unikatowych kombinacji lokalnego środowiska, które wpływają na finalny efekt ich trudów. Najbardziej cenione są wina z gleb oznaczonych jako Grand Cru, czyli teoretycznie najlepszej jakości.

W Alzacji dominują wina białe. Stanowią one ponad 90% produkcji. Główne szczepy to Riesling, Pinot Blanc, Gewürztraminer i Pinot Gris. Z czerwonych warto tylko wspomnieć o Pinot Noir, które choć dominuje, to jednak stanowi bardzo małą część składową całej produkcji regionu. Tak jak wspomniałem, winiarze alzaccy chcą oddać naturalne smaki winogron i terroir, z którego te owoce pochodzą. Oznacza to, że praca winiarza w winiarni jest ograniczona do absolutnego minimum: do fermentacji używane są dzikie drożdże, wino leżakuje praktycznie wyłącznie w stalowych zbiornikach, a dębowe beczki, które mogłyby zmienić smak finalnego produktu prawie nigdy nie są używane. Rezultatem są wina, w których dużą rolę odgrywa kwasowość, często wręcz przytłaczająca, szczególnie w przypadku młodszych win. Z drugiej strony, ta cecha sprawia, że białe wina z Alzacji mają duży potencjał do starzenia. I chociaż większość win jest bardzo wytrawna, a co za tym idzie dobrze pasuje do lokalnego jedzenia (kiełbasy, ziemniaków i kiszonej kapusty) to ostatnio coraz więcej winiarzy eksperymentuje z różną zawartością cukru. Szczególnie w winach opartych na szczepach takich jak Gewürztraminer czy Pinot Blanc.

W jedno piękne, jesienne popołudnie udało mi się odwiedzić w sumie trzech producentów – Fritsch & Fils, Hugel i Horcher. Wybrałem małych, rodzinnych producentów jak i chyba najbardziej rozpoznawalną alzacką markę, Hugel’a. W każdej z tych winiarni spróbowałem sporo win – samego Rieslinga są zazwyczaj 3-6 różne butelki. Tak więc, poniżej opisuję tylko wybrane, co ciekawsze pozycje.

U Fritsch & Fils, producenta z bardziej kameralnego krańca spektrum, spróbowałem podstawowe Pinot Gris, Pinot Blanc i Gewürztraminer. Wina może i różniły się od siebie w charakterystyczny dla każdego z tych szczepów sposób, jednak na pierwszy plan wysuwała się dość duża ilość cukru. Dla mnie ich słodkość była wręcz przytłaczająca. Landrynkowe, perfumowane i owocowe smaki zdominowały indywidualne charaktery szczepów. Ogólnie mówiąc, wina lekkie, łatwe i przyjemne. Niestety bez większego wyrazu, kompleksowości czy czegoś do powiedzenia. Plusem było to, że najdroższe kosztowało jedynie około 10 €.

Do winiarni Hugel wybrałem się, aby w końcu zgłębić temat Rieslinga. Choć Hugel nadal pozostaje w rodzinnych rękach, to jest to jedna z największych i najbardziej rozpoznawalnych marek w Alzacji. Produkcja przekracza milion butelek rocznie, a wina z etykietą Hugel eksportowane są do ponad stu krajów na świecie. Obecnie (październik 2023) można spróbować 7 różnych ekspresji Rieslinga, w cenach wahających się od 17,20 € do 175 €  za butelkę!

Riesling Estate 2019 pachniał słodko, miodem i kwiatami. W smaku był dość pieprzny i miał miodowe nuty, chociaż na pewno było to wino w pełni wytrawne. Trunek elegancki, kompleksowy i z długim finiszem. Tym razem kwasowość była dość niska. Za to Riesling Grand Cru 2014 bardziej skojarzył mi się z ,,charakterystycznym” Rieslingiem z nutami cytrusów i zielonego jabłka. Kwasowość była tu dość wyraźna, co nadawało winu mocy i ciała. Z pewnością były to dobre wina, jednak zastanawiałem się czy wzrost jakości jest proporcjonalnie zauważalny do wzrostu ceny, zwłaszcza dla zwykłych śmiertelników (w których grono zdecydowanie zaliczam i siebie!)? Moim zdaniem trzeba być naprawdę wielkim pasjonatem Rieslinga, żeby eksplorować niuanse w ekspresji pomiędzy dwoma sąsiadującymi wzgórzami.

Na koniec zawitałem do położonej trochę na uboczu, niewielkiej, rodzinnej operacji – winiarni Horcher. Warto wspomnieć o dwóch Pinot Noir i dwóch Cremant d’Alsace (lokalne wino musujące) z Horcher. Ciekawy był dla mnie dość wyraźny kontrast pomiędzy tymi dwoma Pinot Noir: Tradition i Selection. Wersja Tradition była zdecydowanie lżejsza, prostsza, dość kwasowa i mocno owocowa. W smaku dominowały truskawki i inne świeże, czerwone owoce. Za to Selection smakowało bardziej wiśnią i ogólnie dojrzalszymi czerwonymi owocami. Kwasowość była dużo bardziej stonowana i czułem też przyjemne taniny. Nadal były to wina dość proste i z niższej półki, niż chociażby Pinot od Hugel’a. Za cenę 11-14 € to w zupełności zadowalająca opcja na lekkie, codzienne czerwone wino.

Cremant d’Alsace i Cremant d’Alsace Rose to ciekawe propozycje z kategorii regionalnych win musujących. Wersja Rose to 100% Pinot Noir. Smak wina przypominał trochę bułkę briosz i masło, ale miał też wyraźne owocowe nuty, takie jak truskawki czy poziomki. Bąbelki nie przytłaczały. Dla dość miernego adepta win musujących było to naprawdę niezłe wino. Oczywiście było prostsze i miało krótszy finisz, niż niektóre szampany, które miałem okazję próbować. Lecz moim zdaniem spokojnie mogłoby się mierzyć z niższą półką z Szampanii, a dla wielu osób różnice byłyby niewyczuwalne. Za to cena Cremant w okolicach 13 € to wyjątkowo atrakcyjna oferta.

Szybka wizyta w Alzacji okazała się bardzo przyjemną wycieczką. Nieczęsto się zdarza, żeby miejsce było w stanie dorównać lotnym opisom w przewodnikach czy blogach, a tu taka przyjemna niespodzianka! Bajkowa sceneria, niesamowicie urokliwe miasteczka, pyszne precle, tarty flambée, a przede wszystkim bardzo dobre wina. Nic tylko błądzić między pagórkami i odkrywać setki miejscowych mikro terroirs

Niuanse terroir – jak to wygląda w Alzacji Read More »

Inside a bodega.

Dziedzictwo Andaluzji – Sherry

Drodzy miłośnicy wina – sherry. Czy to w ogóle coś wam mówi i czy z czymś się kojarzy? Słodkie, niby wino, ale trochę taki likier? Sherry w Polsce to mocno niszowy temat. Przynajmniej z punktu widzenia typowego konsumenta wina. Jedna czy dwie butelki Pedro Ximenez to zazwyczaj wszystko na co możemy liczyć na półce w supermarkecie czy osiedlowym sklepie z winem. A sherry ma swój własny mikrokosmos, swoiste królestwo z długoletnią tradycją, unikatowym podejściem do robienia wina, zupełnie inną metodą wytwarzania i nietypowymi rodzajami win w porównaniu z tymi pochodzącymi z większości winiarskich regionów.

Sherry robi się na południu Andaluzji. Trzy miasteczka na północ od Kadyks tworzą tak zwany trójkąt sherry. Podczas przedłużonego listopadowego wypadu w tamte rejony udało mi się odwiedzić dwa z nich – Jerez de la Frontera (Jerez = Sherry, po hiszpańsku) i El Puerto de Santa Maria. Te miasta nie należą do typowych pueblos blancos kojarzonych z Andaluzją. Są to dość spore aglomeracje miejskie z kawałkiem starego miasta w centrum. Ale za to już od samych granic witają nas wielkie budynki bodegas, czyli lokalnych winiarni gdzie robi się sherry. Bodegi do dziś zajmują prominentne lokalizacje i naprawdę duży metraż w stosunku do wielkości tych miast.

Odwiedziłem dwie bodegi – Lustau i Gutierrez-Colosía. Pierwsza to gigantyczna korporacja, a druga to nadal rodzinna firma, chociaż słusznych rozmiarów. W obydwu wziąłem udział w rozszerzonym oprowadzaniu, żeby obejrzeć zachwycające wnętrza bodeg, czasem zwane nawet “katedrami wina” z uwagi na podobieństwa do wnętrz kościelnych i dowiedzieć się o co chodzi w sherry! Jako, że jest to dość nietypowy kawałek winiarskiego świata i sporo się tam dowiedziałem, teraz chcę się podzielić tą wiedzą, a nie tylko wrażeniami!

Sherry robi się z dwóch szczepów – Palomino Fino i Pedro Ximenez. Pierwszy z nich służy do produkcji win wytrawnych, a drugi win deserowych. Wszystkie wina sherry powstające w Jerez i okolicy, bez względu na ilość cukru, są winami wzmacnianymi. Oznacza to, że po typowej fermentacji dolewany jest do nich 40% alkohol wydestylowany z winogron. W zależności od stylu, finalne wina mają pomiędzy 15-20% alkoholu. Co ciekawe, w winiarniach które odwiedziłem jasne było, że najważniejszy proces winiarski odbywa się w bodedze. Winogrona od jednego lub kilku producentów przyjeżdżają już sfermentowane, a jeszcze kto inny dostarcza wysokoprocentowy alkohol. Winiarz wytwarzający sherry odgrywa swój akt w bodedze – mieszając różne roczniki, starzejąc, doglądając, aby wino leżakowało w odpowiednich warunkach. Gdzie i jak winogrona były uprawiane to sprawa drugorzędna. Jestem pewien, że bodegi zwracają na to uwagę, ale nie jest to część historii oferowanej konsumentom i wizerunku sherry. Ten styl winiarski jest absolutnym przeciwieństwem dominujących trendów w ,,typowym’’ świecie wina, gdzie coraz więcej uwagi zwraca się na kwestie gleby, klimatu, sposobu uprawy, itd. Wielu winiarzy chełpi się minimalną interwencją w winiarni, żeby dobrze oddać wydźwięk swojego terenu, terroir (na przykład w Alzacji, o której będę pisał wkrótce, gdzie to podejście osiąga ekstremalny wyraz).

Sherry robi się w tak zwanym systemie solera. To zazwyczaj trzy rzędy baryłek ułożonych jedne na drugich, gdzie beczki na górze posiadają najmłodsze wino, a beczki na dole najstarsze. Co roku maksymalnie 30% zawartości dolnej beczki może zostać opróżnione, żeby zabutelkować wino. Brakujący płyn w przypodłogowej beczce jest uzupełniany z beczki środkowej, która z kolei uzupełniana jest z beczki górnej. Na górę dolewane jest młode wino. Tym sposobem sherry to zawsze miks wielu sezonów. Celem jest powtarzalność i przewidywalność, nie unikatowość różnych zmiennych składających się na wyjątkowość każdego sezonu.

Większość bodeg produkuje wszystkie rodzaje sherry. Do win wytrawnych należą fino, amontillado, oloroso i palo cortado. Palo cortado to wino, którego początki owiane są legendą. Trochę trudno jednak w nią uwierzyć, więc zostawmy to na inny raz. Wyjątkiem jest też manzanilla, która jest rodzajem fino, ale produkowanym tylko i wyłącznie w Sanlúcar de Barrameda, trzecim z miast trójkąta. Wina słodkie to cream i Pedro Ximenez (PX). Najnowszym lokalnym trendem jest też robienie wermutu.

Fino jest winem najświeższym i najmłodszym. Fermentacja przebiega pod warstwą naturalnego flor, czyli dwu centymetrowej warstwy dzikich drożdży, które naturalnie wyrastają (niczym kwiaty, flor to kwiat po hiszpańsku) w beczkach. Winiarze pomagają drożdżom, napełniając beczki tylko do trzech czwartych objętości. Dzięki temu fino nie przechodzi oksydacji i zachowuje bardzo jasny, niemal przeźroczysty kolor. Mieliśmy okazję spróbować trzy różne fino w Lustau, każde zrobione w jednym z trzech głównych miast regionu. Jednak zdecydowanie najbardziej smakowało mi fino od Gutierrez-Colosía. To wino było najbardziej stonowane i eleganckie. Dominujące smaki to owoce cytrusowe i przeszywająca słoność, nadająca bardzo świeży, ale też dość specyficzny charakter. Bardzo wyraźne w zapachu wina były też nuty rumianku. Należy wspomnieć, że pierwsze spotkanie z fino było dla mnie dość porażającym przeżyciem – smak ten nie był podobny do niczego co piłem przedtem i wymagał pewnego oswojenia, abym zaczął doceniać ten styl wina.

Amontillado i oloroso to wina starzone zdecydowanie dłużej. Proces, podczas którego zostają stworzone też jest trochę inny. Ważną rolę odgrywa tu wystawienie na działanie tlenu (oksydacja). Amontillado zaczyna swoje życie tak jak fino, ale później flor jest zabierany aby wino mogło się utlenić. Oloroso nigdy nie leży pod warstwą flor. Dlatego te wina mają charakterystycznie ciemniejszy kolor w porównaniu do fino – wynikający z obecności tlenu i długiego leżakowania w beczkach. Gutierrez-Colosía wypuszcza swoje wytrawne sherry, gdy najmłodsze wino w mieszance ma minimum 8 lat. W Lustau spróbowaliśmy nawet wina, w którym najmłodsza część składowa miała 30 lat! Jest to tak zwane VORS sherry, czyli very old rare sherry (bardzo stare i rzadkie sherry).

Amontillado i oloroso w Gutierrez-Colosíanie nie przypadły mi zbytnio do gustu. Smak zdominowany był przez alkohol i kwasowość, trochę brakowało balansu i wyważenia. Za to amontillado i oloroso Emperatriz Eugenia z Lustau utkwiły mi w pamięci. Amontillado pachniało słodko, karmelem i orzechami, ale szybko okazało się że nie ma w sobie ani krztyny cukru i jest bardzo wytrawne. Miało dość sporą kwasowość, dominowały smaki słone, przyprawy i pieczarki czy inne grzyby. Smak do którego też trzeba się przyzwyczaić, ale mniej mnie poraziło niż pierwsze zetknięcie z fino! Oloroso Emperatriz Eugenia to wino 20 letnie. Zapach też miało słodki i karmelowy, ale doszły wyraźne nuty pomarańczy i mokrego drewna. W smaku dość kwasowe, z nutami limonki, pomarańczy, ale też gorzkiej czekolady. Było to wino posiadające potężną moc, ale ładnie zbalansowane, z naprawdę długim finiszem. 20% stężenie alkoholu może być sporym wyzwaniem dla ludzi wrażliwych na tym punkcie.

Cream sherry to wino dość słodkie, chociaż niekonieczne podawane jako wino deserowe. W Gutierrez-Colosía jest to mix 70% do 30% oloroso/PX. Pachnie głównie mokrym drewnem, a smakuje rodzynkami i innymi suszonymi owocami, ale jest to raczej nuta słodkości w dość wytrawnym winie. Zdecydowanie ciekawe połączenie. Pedro Ximenez jest za to jedynym w swoim rodzaju winem deserowym. Cukier dochodzi tu nawet do 450g/l, co oznacza, że nawet jeden mały kieliszek może być nie lada pigułką słodkości. Dominują tu nuty bakalii, rodzynek, karmelu i czekolady. Próbowałem PX od Gutierrez-Colosía, ale do domu zabrałem jednak butelkę od Lustau, które generalnie wykazało się winami o lepszej strukturze i jakości.

Na koniec warto też wspomnieć o czerwonym wermucie od Lustau. Chociaż trochę podobny do Martini i tego typu trunków, to jednak wyróżniał się jakością wykonania i precyzyjnością smaków. Ten wermut to orzeźwiająca pomarańcza oraz przyprawy kojarzące się ze Świętami Bożego Narodzenia i świątecznym piernikiem. Jest to wręcz idealny aperitif, który pobudza żołądek przed kolacją i uspokaja umysł w długim oczekiwaniu, aż hiszpańskie restauracje zaczną serwować kolację. Z dwoma kostkami lodu i kawałkiem pomarańczy był obowiązkowym punktem (albo dwoma 😉) zanim ruszaliśmy raczyć się lokalnymi tapas.

Odkrywanie świata sherry dostarczyło mi naprawdę wielu wrażeń, jak żadna inna dotychczasowa wycieczka winiarska. Od przeszywająco wytrawnych fino, po gęste, słodkie Pedro Ximenez. Naprawdę, większość stylów sherry jest absolutnie wyjątkowa. Nawet wermut wziął mnie z zaskoczenia! Niestety, chociaż było to ciekawe doświadczenie, z wytrawnych win zdecydowałem się przywieźć tylko jedno fino, bardziej jako ciekawostka dla rodziny i znajomych, niż wino którym będę się raczył i wspominał mój czas w Hiszpanii. Ta nieWinna podróż pomogła mi lepiej zrozumieć niszowość tego stylu, regularne bankructwa bodeg i zmniejszającą się produkcję oraz przekrój dostępnych produktów. Większość stylów sherry to spore wyzwanie dla przeciętnego konsumenta wina. Sherry jakoś daje radę lokalnie, głównie dzięki temu jak dobrze łączy się z lokalnymi daniami (np. fino to idealny partner do świeżych owoców morza, których tam nie brakuje), ale może to być zbyt wielkie wyzwanie poza granicami Andaluzji. Na pewno, jeżeli chodzi o regularną konsumpcję. Tak więc ten region polecam szczególnie odważniejszym i nastawionym na przygodę miłośnikom wina. A pozostali – czujcie się ostrzeżeni!

Dziedzictwo Andaluzji – Sherry Read More »

Black bear from free domain.

Wirginia, USA – wino w krainie niedźwiedzi

Wszystko zaczęło się od nieuważnego czytania ze zrozumieniem. „Wirginia to trzeci stan pod względem produkcji wina w USA, a większość wina sprzedawana jest w samych winiarniach. To unikatowa szansa żeby spróbować wirginijskiego wina, bo praktycznie nigdzie nie da się go kupić.” – próbowałem przekonać znajomych podczas wypadu do Waszyngtonu DC i Nowego Jorku, kiedy nadarzyła się okazja na klasyczny dzień w stylu nieWinnego Podróżnika. Druga część rzeczywiście jest prawdziwa, ale pierwsza już nie, bo chociaż Wirginia jest w pierwszej dziesiątce producentów wina to jednak bardzo jej daleko do wiodących Kalifornii czy stanu Waszyngton. Coś z moich perswazji jednak zadziałało: albo moje wątpliwe winiarskie fakty i ciekawostki, albo po prostu chęć wyrwania się z betonowej dżungli w piękny i ciepły dzień. Znajomi ochoczo się zgodzili. Wynajęliśmy więc mini SUV-a, samochód z wstępnej kategorii w wypożyczalni gdzie SUV-y puchły aż do wielkich Monster Trucków, i wyruszyliśmy z DC odkrywać wirginijskie źródełko.

Wirginii (bardzo) daleko do Toskanii czy Bordeaux jednak jej winiarska tradycja sięga aż do 1607 roku, kiedy to europejscy przybysze zaczęli przywozić sadzonki winogron i uprawiać je na własne potrzeby. Jednym z tamtejszych pionierów winiarstwa był nie kto inny jak jeden z ojców założycieli USA – Thomas Jefferson. Jednak, aż do lat 80 dwudziestego wieku, branża nie radziła sobie zbyt dobrze regularnie dotykana ekstremalną pogodą i wybuchami epidemii chorób winorośli. Dziś to 10 stan pod względem ilości produkowanego wina. Produkcja przyspieszyła dzięki wprowadzeniu międzynarodowych szczepów i nowoczesnych technik, a znane nazwiska budujące swoje winiarnie w okolicy, np. Donald Trump, na pewno nie zaszkodziły. 60% produkcji sprzedawana jest prosto w winiarniach – technicznie to “większość”, ale kiedy tym faktem próbowałem przekonać znajomych myślałem, że to bliżej 80%. Dominują szczepy takie jak Chardonnay, Vidal Blanc, Viognier, Cabernet Franc, Cabernet Sauvignon czy Merlot. Powinno być ciekawie!

Ucieszyliśmy się, że po drodze mogliśmy przejechać przez Skyline Drive, widokową trasą wiodącą przez Park Narodowy Shenandoah. Naszą główną motywacją była szansa na spotkanie niedźwiedzia czarnego oraz nadzieja na ładne widoki ze względu na położenie parku na skraju gór Pasma Błękitnego. Zmierzaliśmy w kierunku Monticello AVA, jednej z siedmiu apelacji w stanie Wirginia (więcej o amerykańskim systemie apelacji można przeczytać na przykład tutaj). Niedźwiedzie niestety nie uczęszczały dość ruchliwej asfaltowej drogi w środku dnia i widoki też były raczej średnie. My jednak byliśmy w znakomitym humorze, snując się pomiędzy pagórkami i podśpiewując Take Me Home, Country Roads, choć John Denver śpiewa tam przecież o sąsiedniej Wirginii Zachodniej. Jak już wcześniej ustaliliśmy, tego dnia tylko luźno trzymaliśmy się faktów! Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy do naszego pierwszego przystanku, Hark Vineyards.

Jest to mała rodzinna winiarnia, położona w środku wirginijskiej wsi. W bliskiej okolicy przeważały typowe wielkie amerykańskie domy ze sklejki na sporych działkach bez ogrodzenia. W sumie schludnie i jak to w maju zielono, pocztówkowo… „Sala degustacyjna” Hark Vineyards to kilka rozstawionych ław i parasoli z widokiem na rzędy winorośli, budka z winem dla obsługi oraz wóz z toaletami. Od razu czuć jak małą skalę ma ta operacja. Wiejskość całego doświadczenia potęguje zdziwienie obsługi, która obgaduje nas przy pierwszej sposobności i nie może uwierzyć że odwiedził ich ktoś z Polski. „But why would they come here?”, dyskutują z niedowierzaniem. Miejmy nadzieję, że rozumieją, że gdy mówimy, iż przyjechaliśmy z Warsaw, to nie chodzi nam o miasteczko w Indianie… Ok, ale przejdźmy do win! Menu degustacyjne to 7 win, zdominowane jak cały stan przez wina białe. Malutkie dzbanuszki miały naprawdę sporą pojemność jak na degustację, więc mieliśmy dużo szans na próbowanie. Niestety, nie ma się czym zachwycać i gdyby nie piękne okoliczności pogodowe i krajobrazowe, to byłaby to kompletna klapa.

Większość białych win: Sauvignon Blanc, Fuse czy Virginia Verde (obydwa z Vidal Blanc) są raczej jednowymiarowe i ich główne nuty to cytrusy. Petit Manseng, który jest najstarszym z proponowanych białych win (rocznik 2019) trochę się wyróżnia ciekawymi nutami owoców egzotycznych, w tym ananasa, ale nadal jest to dość proste wino. Wina czerwone, mimo bordoskiej mieszanki szczepów, są dość płaskie. Dla okolicznych mieszkańców jest to na pewno dobra opcja żeby zaopatrzyć się w nienajgorsze, codzienne wino, ale my głównie czujemy się poruszeni ilością wypitego wina i pięknym widokiem na góry, nie kunsztem wykonania. Wkrótce, żegnamy się z kręcącymi głowami farmerami i ruszamy dalej!

Kolejny przystanek to Moss Vineyards. W przeciwieństwie do poprzedniej winiarni, Moss jest położona na wzgórzu w głębi okolicznych pagórków, a nie na nizinie. Jest to naprawdę widokowa lokalizacja i po skończonej degustacji z chęcią zostajemy jeszcze na kieliszek wina, aby napawać się roztaczającą się panoramą. Degustacja to tym razem 5 win oraz cydr jabłkowy. Z wyjątkiem Architettura Riserva, wina z 2018 roku zrobionego z bordoskiej mieszanki, wina są podobne do tych w poprzedniej winnicy. Viognier z 2017 i 2018 jest wręcz odrzucający, podczas gdy Rose i 100% Cabernet Sauvignon są po prostu ok. Kuriozalna jest też metoda degustacji. Stoimy rządkiem przy barze naprzeciwko młodego chłopaka, który swoim zdziwieniem z naszej wizyty (nikogo innego nie ma) dorównuje naszym wcześniejszym gospodarzom. Polewa nam dość sporo, jedno wino po drugim i czeka, patrząc i nic nie mówiąc, aż wypijemy. ,,Może dopiero zaczyna w tej branży?”, zastanawiam się.

Rozochoceni kolejnym kieliszkiem wina i trochę jednak znudzeni ciągłą ciszą zagadujemy go o okolicę, miejsca do zobaczenia, a także czy szosa o numerze 66 którą mijaliśmy po drodze to ta słynna trasa? Pokazujemy swój brak wiedzy, ale w sumie to jesteśmy turystami i dopiero rozpoczęliśmy naszą przygodę ze Stanami. Jednak nasz gospodarz nie ma pojęcia o czym mówimy! „Sławna 66? Nie, nic takiego nie kojarzę”. Na szczęście to już ostatnie wino, zręcznie bierzemy po kieliszku riservy i uciekamy na taras uśmiechając się pod nosem. A podobno Polska jest zaściankiem. Dobrze, że wycieczka ma dodatkowe rozrywki, bo wino jak na razie nie zachwyca.

Na nasz ostatni przystanek zajeżdżamy do Early Mountain Vineyards. Jest to wielka restauracja, bar oraz kilka sal degustacyjnych. Całość można wynająć jako salę weselną. Przypomina to bardziej coś w stylu “visitor centre” jakiejś atrakcji turystycznej, niż jakąkolwiek salę degustacyjną w której dotychczas byliśmy. Mimo bardzo dużego ruchu (degustacja w tej winiarni została wybrana najlepszym doświadczeniem w całym USA!) uprzejma obsługa znajduje dla nas stolik i sprawnie tłumaczy nam dostępne opcje. Bez rezerwacji o degustacji z komentarzem możemy zapomnieć, ale są wina na kieliszki plus przekąski. Odkąd przekroczyliśmy próg restauracji minęło może pięć minut, ale rozmawialiśmy już z trzema osobami z obsługi. Panuje tu szwajcarska precyzja, każdy członek obsługi ma jasno zdefiniowaną rolę, a gość przekazywany jest pomiędzy tymi pracownikami tak by zoptymalizować jego doświadczenie. Wszystko z typową dla amerykańskiej obsługi wylewnością i uśmiechem. Próbujemy głównie wina czerwone – 100% Cabernet Franc i 100% Cabernet Sauvignon, obydwa z 2019 roku. Do tego Foothills 2020, które jest mieszanką pięciu odmian, głównie szczepów kojarzonych z Bordeaux. Nareszcie znaleźliśmy coś godnego uwagi! Wina, tak jak nasze doświadczenie degustacyjne, są precyzyjne i zgrabnie oddają charakter poszczególnych szczepów. Dominują nuty czerwonych owoców, wiśnie i maliny, ale przeplata się też czekolada, wanilia i goździki. Łączymy te porządne wina z deską lokalnych serów. Dzień jako przygodę wszyscy oceniają bardzo pozytywnie, ale w kwestii wina sytuację zdecydowanie ratuje winiarnia Early Mountain. Po tych doświadczeniach z pewnością nie będę dłużej ubolewał, że wino z Wirginii jest niezbyt dostępne poza granicami stanu.

Podsumowując: pogranicze chamstwa, ignorancja i generalna obojętność to nasze doświadczenia winiarskie w „typowej” wiejskiej Ameryce. Wirginia to stan z długą historią winiarską, ale jednak dość podrzędnym winem zarówno w skali krajowej oraz światowej. Alternatywa to totalna komercja z wytrenowaną uprzejmością i prośbą o 30% napiwek. To drugie zazwyczaj mnie odrzuca, ale dziś niestety (na szczęście?) okazało się, że zaplecze finansowe i korporacyjne podejście mogą naprawdę zrobić różnice nie tylko w kwestii odbioru doświadczenia degustacji, ale także w jakości wina. W porównaniu do Early Mountain, małe, farmerskie, wirginijskie przedsiębiorstwa, które odwiedziliśmy muszą jeszcze zdecydowanie popracować nad techniką i wykonaniem swoich win tak, aby móc konkurować z najlepszymi. W państwach takich jak Włochy, Francja czy Hiszpania moje doświadczenia są zazwyczaj odwrotne. Produkcje na małą skalę często mają rzemieślniczy kunszt i charakter pozwalający im konkurować z wielkimi konglomeratami jeżeli chodzi o jakość produkowanych win. Więc może jest to coś specyficznego dla USA? Trudno mi to stwierdzić tylko po tej jednej przygodzie, mam zdecydowanie zbyt mało informacji aby snuć takie generalizacje. Niemniej jednak było to wrażenie, którego nie mogłem się pozbyć wracając do naszego skrawka Europy Środkowo-Wschodniej.

Wirginia, USA – wino w krainie niedźwiedzi Read More »

View from Montepulciano.

Toskania – nieoczywista oczywistość? – część 1

Toskania winiarsko to prawdziwy klasyk, ale też swego rodzaju cliché – piękne krajobrazy, średniowieczne wioski i zatrzęsienie amerykańskich turystów. Wszystko to już było powiedziane. Tak więc po peany o regionie, plany jednodniowych wycieczek czy historyczny szkic odsyłam do innych źródeł. To co nieWinny Podróżnik może zaproponować to sprawozdanie z odwiedzin w kilku winiarniach jako alternatywny pomysł na grupową aktywność (lub raczej lekko wciętą nieaktywność) podczas wakacji we Włoszech. W naszym przypadku była to wesoła, rodzinna grupa 12 osób. A im więcej osób tym lepiej – zawsze większa szansa na to, że znajdzie się jakiś kierowca wolontariusz.

Rozpoczynamy w winiarni Poliziano koło Montepulciano. Wita nas cyprysowa aleja, piękne budynki i duży parking. W środku recepcja, gabloty z winem i pani w garniturze. Mimo braku rezerwacji z naszej strony obsługa obiecuje nas przyjąć – degustacja kosztuje 20 euro za osobę za trzy wina, mamy zasiąść przy wielkim stole z białym obrusem, obok inni goście. U nas trwają narady, miny dość skwaszone i jednak decydujemy się na szybki odwrót. Tłumaczymy to godziną (w sumie jest jeszcze przed 11:00), ale to chyba bardziej klimat całego miejsca, dość sztuczny, pompatyczny i ekskluzywny, czyli wszystko to co w winie zazwyczaj odpycha. Trudno, wskakujemy w samochody i jedziemy dalej. Mam nadzieję, że inne miejsca które wybrałem kierując się klasycznymi pozycjami i kilkoma blogami przypadną nam bardziej do gustu!

Po zaledwie 10 minutach dojeżdżamy do winnicy I Cipressi. Wjeżdżamy prosto z szutrowej drogi na mały placyk przed budynkiem przypominającym trochę większą komórkę. Przed drzwiami stoi starszy pan. Szeroki uśmiech na twarzy i gesty zapraszające nas do środka. Jego cera i dłonie wskazują na człowieka, który ciężko i na pewno od lat pracuje na roli. „Vino, taste, taste”, wyjaśniamy pomagając sobie międzynarodowymi gestami. „No English, my son, 2 minutes, wait”, uśmiecha się gospodarz Luigi Frangiosa. Najwyraźniej to rodzinny biznes. Czekamy cierpliwie i za chwilę rzeczywiście pojawia się ów syn. Dwudziestokilkuletni chłopak, Manuel, świetnie mówiący po angielsku. Głos trochę mu się łamie, co tłumaczy zmianami pogody (w sierpniu, w Toskanii?). Miło z jego strony, ale w trakcie następnej godziny dowiadujemy się o wczorajszym święcie Bravìo delle Botti w pobliskim Montepulciano i hektolitrach wypitego wina. Podczas tego festiwalu drużyny z różnych dzielnic miasteczka biorą udział w nietypowym wyścigu – wtaczają beczki z winem na szczyt stromego wzgórza. Ciocia ratuje sytuację Cholinexem i przechodzimy do sedna naszej wizyty.

Będziemy próbować całą gamę wyrobów rodzinnej winiarni – od różowego, przez Rosso di Montepulciano, Vino Nobile di Montepulciano, Reservę, aż po Supertuscana. Vino Nobile, którego nazwa pochodzi od ludzi szlachetnego pochodzenia pijących ten lokalny specjał, jest najważniejszym winem tej okolicy. Ma zastrzeżoną apelację, we Włoszech oznaczaną jako akronim DOCG, która ściśle określa sposób produkcji i ma zapewnić pewną jakość. Cena 10 euro za degustację była bardziej przystępna, rodzinne smakołyki na stole, atmosfera zdecydowanie bardziej swojska. Zasiadamy przy dwóch stolikach gotowi na naszą pierwszą podróż przez Vino Nobile di Montepulciano. Mimo że Manuel jest gwiazdą całej degustacji, Luigi cały czas stoi w drzwiach bacznie obserwując nas i nasze reakcje, ale widać też że z dumą co i raz zerka na syna.

Startujemy od eksperymentalnego Rosato 2021 zrobionego w 100% z flagowego toskańskiego szczepu Sangiovese. Jak wyjaśnia Manuel to dopiero drugi rocznik tego mniej typowego dla toskańskich winiarzy wina. Nie pytałem wprost, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że musi to być bezpośrednia ingerencja syna w ożywienie i unowocześnienie rodzinnej winiarni z tradycją. Wszyscy są bardzo pozytywnie zaskoczeni tym różowym winem. Jest świeże i przyjemne, od razu myślami przenosimy się nad basen, który czeka na nas w naszym Airbnb. Posiada bukiet pełen soczystej brzoskwini, a w smaku jest dość kwasowe co tylko podkreśla uczucie świeżości.

Następnie przechodzimy do trzech głównych win. Zaczynamy od Rosso di Montepulciano z 2020 roku zrobionego w 95% z Sangiovese z domieszką dwóch innych lokalnych odmian winogron. Jest to wino łatwe i przyjemne, starzone tylko i wyłącznie w stalowych zbiornikach, aby zachować świeżość i dostępność. Pachnie czerwonymi owocami takimi jak wiśnie czy żurawina. W smaku jest dobrze wyważone z energicznymi i miękkimi taninami. Zdecydowanie dobre wprowadzenie do stylu regionu i Sangiovese.

Vino Nobile di Montepulciano, które próbujemy jako kolejne, to już 100% Sangiovese z 2018 roku. Było starzone przez 2 lata w beczkach z dębu slawońskiego, pochodzącego z krainy na wschodzie Chorwacji. Wita nas złożony bukiet pełen zapachów skóry i tytoniu z domieszką jeżyn. W smaku świeże z mocnymi nutami śliwek i dojrzałych wiśni oraz posmakiem czekolady. Dość kwasowe i taniczne, zdecydowanie może jeszcze poleżakować. Dłuższy finisz, który pozostawia przyjemny posmak.

Potem przyszedł czas na główne wino dzisiejszej degustacji czyli Vino Nobile di Montepulciano Riserva z 2018 roku. Tak jak w przypadku poprzedniego wina jest to 100% Sangiovese, ale według przepisów okres starzenia jest dłuższy i bardziej złożony. Zanim zostanie dopuszczone do sprzedaży, leżakuje ono 3 lat w beczkach ze slawońskiego dębu oraz pół roku w butelce. W bukiecie dominuje tu tytoń, pieprz i ostre przyprawy. W smaku wielowarstwowe, wypełniające usta z bardzo długim finiszem. Królują suszone śliwki, tytoń a nawet kawa. Widzę zdziwienie, a potem wielki uśmiech na twarzy mojej szwagierki, która dopiero niedawno rozpoczęła swoją przygodę z winem. To jest klasa, której nie udało jej się dotąd doświadczyć, ale doceniła ją od razu i zwróciła uwagę na zapachy i smaki, a szczególnie na kontrast ze świeższymi winami, które próbowaliśmy wcześniej. Mimo, że nasze okrzyki były wyłącznie po polsku, Luigi od razu dedukuje prawidłowo, które wino smakuje nam najbardziej, rzucając wymowne „a nie mówiłem” spojrzenia swojemu synowi. Czy na naszych oczach toczy się walka pokoleń? Młodość promująca nowe i niestandardowe podejście i eksperymenty versus tradycja i klasyka poprzedniego pokolenia?

Młody winiarz przeplata degustację historią rodzinną – wyprowadzką z południa, kupnem ziemi w tym regionie, uprawianiem winogron na sprzedaż, a później próbą sił z wytwarzaniem swojego wina i budowaniem własnej marki. Pomiędzy tymi opowieściami wplata sprytne pytania – jak nas znaleźliście, ile jechaliście, itd. wskazujące na to, iż Manuel to nie tylko producent wina, ale też zaradny przedsiębiorca, który rozumie jak ważne jest zrozumienie zachowań swoich klientów. Widać, że stara się jak najlepiej dopracować winiarskie atrakcje dla swoich gości, aby wyszli od niego zadowoleni, napisali coś pochlebnego w sieci, polecili winiarnię znajomym i kupili kilka butelek na później.

Kończymy Supertuscanem zabutelkowanym jako IGT Toscana. Jest to wino z 2020 roku, mieszanka Sangiovese z Cabernet Sauvignon i Merlot. Też jest niezły, bardzo świeży i owocowy, ale ja jednak nadal nie mogę się przemóc by docenić wino zrobione z międzynarodowych odmian winogron we Włoszech. W kraju mogącym pochwalić się setkami rodzimych szczepów!

Po około godzinie, każdy z nas z jakimś zakupem pod pachą, stoimy i łapiemy ostatnie widoki z tarasu winiarni. Winne krzewy I Cipressi, falujące wzgórza i dramatyczne chmury. Rozmyślam trochę o tym jak trudno jest zachować równowagę między naturalnością i profesjonalizmem w obecnej gospodarce opartej na doświadczeniach klienta. Chcesz zrobić coś schludnie i elegancko to ryzykujesz sztuczność i sterylność. Jak zapomnisz, że ludzie przyszli do ciebie przeżyć pewne doświadczenie, że sprzedajesz im usługę i jesteś nieprzygotowany oraz nie umiesz sprawnie przemawiać przed grupą stajesz się amatorem i ,,olewaczem” co od razu podświadomie wpływa na odbiór i ocenę twojego towaru. Manuel naprawdę pogodził te aspekty bardzo zręcznie.

No nic, jest wczesne popołudnie, a przed nami kolejne włoskie atrakcje, ruszamy dalej!

Toskania – nieoczywista oczywistość? – część 1 Read More »

Dwór Kombornia.

Salon Win Karpackich

Południe Polski, Beskid Niski, Krosno. W okolicy wieś Kombornia, a w niej odrestaurowany dworek jakich sporo w tych stronach. Z zewnątrz ładnie, sielsko. Wewnątrz czuć jednak, że od ostatniego remontu upłynęło pewnie jakieś dwadzieścia lat. Jednakże, na uboczu terenu dworskiego znajduje się wkopana w mały pagórek prawdziwa perełka – Salon Win Karpackich.

To dość spora kamienna piwniczka, w której od razu czuć chłód i trochę wilgoci mimo ciepłego dnia na zewnątrz. Wewnątrz witają nas dwa rzędy ustawionych na baczność win oraz spory zapas poniżej, jeżeli coś rzuci nam się w oczy (i podniebienie!). Na wprost wejścia króluje wielka mapa ilustrująca koncept przyświecający temu miejscu. Śledzimy pasmo Karpat wijące się przez większość Europy Środkowej, zahaczające o 8 państw. Pan Ryszard Skotniczny, ojciec tego pomysłu, a zarazem właściciel dworku, prezes fundacji Slow Beskid, a dzisiaj nasz sommelier usadawia nas za rogiem, robi szybki rekonesans co do wiedzy i doświadczenia grupy i praktycznie natychmiast zabiera nas na sprint przez Karpackie wina.

Lecimy przez Słowację, Mołdawię, Rumunię, Węgry, z kilkoma szybkimi powrotami na ojczyste ziemie. 14 win w ciągu godziny. Od cienkich wykręcających gębę polskich prób stworzenia czerwonego wina, przez przesłodzone rumuńskie kompoty po siedmioletnie, dojrzałe, rozpieszczające swoją złożonością białe słowackie wina. No i pięknie zapowiadające się egerskie klasyki zachwycające ziemistymi smakami i przyjemnymi taninami. „Moim celem jest zapoznać Państwa z przekrojem win z Karpat, a nie żeby smakowało! Przecież smak każdy ma inny i lubi różne rzeczy.” – zakrzykuje pan Ryszard. I ileż ma w tym racji. Nie dość, że każdy ma różne preferencje to przecież opinie wyrabia się poprzez kontrasty i porównania, a nie smakowanie w kółko tego samego. Jak przyjemna to odmiana od degustacji u właściciela winnicy, który przecież nie przyzna się otwarcie, że niektóre wina smakują jak smakują celowo. Są bowiem rezultatem procesu maksymalizacji plonów tak, aby trafić w budżet przeciętnego konsumenta.

Nasz karpacki Przewodnik nie ma żadnego problemu, aby poświęcić nam trochę więcej czasu i po skończonej degustacji rozmawiamy jeszcze trochę o pomysłach wycieczek winiarskich do Węgier oraz godnych polecenia okolicznych winach. Salonik opuszczamy tylko z dwiema butelkami, bo po niedawnej bardzo udanej wycieczce do Toskanii (do przeczytania już wkrótce), miejsce do przechowywania nadal jest problemem!

Pierwsze z nich to białe wino, Quercus Lipovina z 2016 od Chateau Grand Bari ze Słowackiego Tokaju. Słowackiego Tokaju? To nie pomyłka, z ciekawością dowiadujemy się, że chociaż Tokaj to historyczny region kojarzony z Węgrami i w dużej mierze tam położony, to jednak jego mały kawałek znajduje się również na terenie Słowacji. Wino ma już swoje lata i zestarzało się bardzo efektownie. W bukiecie głównie miód lipowy z lekkim muśnięciem benzyny. W smaku dobrze zbudowane i zbalansowane, wyczuwamy miód, trochę cytrusów i ananas. Finisz długi i przyjemny. Cena to 55 zł.

Drugie to czerwone wino, Varvedo Cuvee również z 2016 od Toth Ferenc z węgierskiego regionu Eger. Podczas degustacji próbowaliśmy Kekfrankos od tego samego producenta, ale skończył się piwniczkowy zapas i zdecydowaliśmy się na inna pozycję. Jest to bordoska mieszanka (Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc i Merlot) o średniej budowie. W bukiecie silne aromaty ziemiste przebijane czerwonymi owocami. W smaku dość lekkie, ale nie pozbawione głębi, dominują nuty czekoladowe i dębowe ze śliwką i borówkami. Pół godziny w karafce zdecydowanie pomogło mu się otworzyć. Cena to 100 zł.

Salon Win Karpackich to zdecydowanie interesujące miejsce i koncept. Pięknie położone, ale co najważniejsze, bardzo przemyślane. Łańcuch górski spaja winiarzy wielu narodowości, którzy mimo różnych celów i winiarskiego podejścia, jednak mają więcej wspólnego ze sobą nawzajem niż z winiarzami z Włoch czy Francji. Jest to też miejsce pozwalające poznać wina dość niszowe, często mocno średnie, ale z okazjonalną perełką w bardzo przystępnej cenie. Mamy przekrój, lecz z pomysłem. Nie skaczemy z Chile do Nowej Zelandii, po to żeby znowu skończyć we Włoszech w Apulii i raczyć się kolejnym Primitivo, tak naprawdę nie dowiadując się niczego nowego. Sama forma degustacji też na plus, szybkie kilka win bez zbędnych wstępów i przynudzania, potem parę faktów technicznych, ale i trochę historii z wycieczek prowadzącego i kolejne wina. Żywo, ciekawie i smacznie, bez wątpienia dla każdego bez względu na ilość wiedzy czy doświadczenia. Zdecydowanie polecam!

Winiarska wycieczka w tamte okolice oczywiście nie mogłaby się odbyć bez zaopatrzenia w kilka kompletów zapasowego szkła do wina: kieliszków do białego i czerwonego, karafek i dekanterów w pobliskim Krośnie. Dodatkowych kieliszków nigdy za wiele! Dobry sposób, aby poznać historię wyrobu szkła w tym mieście i zaopatrzyć się w unikatowe, ręcznie zdobione wyroby, to wizyta w Centrum Dziedzictwa Szkła przy krośnieńskim rynku. Za to świetne promocje można wyhaczyć w salonie firmowym znajdującym się przy samej hucie. Tym razem bagażnik zapełnił się więc szkłem, nie winem. Zobaczymy czym Bachus pozwoli zapełnić mi to szkło w przyszłości.

Salon Win Karpackich Read More »

×